Pokaż przykład MUSIC ON THE HEAD: Yes Close to the Edge -in search of the lost chord.

poniedziałek, 18 marca 2013

Yes
Close to the Edge

Yes


   Jak to się czasem mści -przesłuchanie nieodpowiedniej płyty zespołu powoduje, że człowiek macha ręką na całą resztę wychodząc z założenia, że skoro ta pierwsza przesłuchana nie zrobiła większego wrażenia, to pewnie inne nie będą lepsze.
   No i tak właśnie ze mną było. Yes poznałem lata temu tak w sumie od końca -najpierw usłyszałem "Firends of Mr. Cairo" -świetną płytę Iona i Vangelisa i dzięki temu dowiedziałem się o istnieniu takiego zespołu jak Yes. Potem usłyszałem "Owner of a Lonely Heart" i całą płytę "90125", która to nie zrobiła na mnie większego wrażenia. I temat Yes został porzucony, ale powrócił dzięki Iro, który w komentarzu do posta o "Hemispheres" Rush, zasugerował podobną muzyczną budowę tejże płyty do "Close to the Edge". Nie pozostało mi nic innego, jak zapoznać się z dziełem Yes, które na wikipedii jest opisane jako najważniejsze w historii tego zespołu.
   I wcale się nie dziwię. Ta muzyka zwala z nóg. Dziś, kąpiąc syna włączyłem z łazience ten album i prawie wychodząc z siebie w drugiej części "Close to the Edge" (czyli "I Get Up I Get Down") pytałem się go, czy mu się podoba ta niesamowita solówka na organach? Trochę zaskoczony stwierdził, że tak... W ten sposób trzeba wychowywać młody narybek!

9 komentarzy:

  1. Ha! cieszę się, że trafiłeś ...w 10.
    Teraz sugeruję taką "mapę drogową":
    "Fragile" - tu nie będzie długasów, ale pierwszy (wcale jednak nie krótki) utwór zmiażdży Cię...
    "The Yes Album" - banalny tytuł - niebanalna muzyka (najbardziej klasycznie hardrockowe momenty w karierze + powalający na kolana "ułamek" na gitarę klasyczną)
    "Tales from Topographic Oceans" - znowu suity (2CD i cztery utwory) - bajkowe ...z odlotowymi ...odlotami
    "Relayer" - najbardziej fusion w karierze i znowu suita (odlot psycho-jazz-hard z bajką na koniec) + 2
    "Going for the One" - wszystkiego po trochu z tych wyżej - ostatnie tchnienia Prog geniuszu lat lat 70. i Yes.

    Iro pozdrawia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj, Iro, co ja bym bez Ciebie...
      Nie sądziłem, że Yes mnie tak pozytywnie zaskoczy. Ostatnio kupiłem w promocji ""Time and Word" ale słuchałem tylko kilka razy i na razie nie mam opinii.

      Usuń
  2. "Time and a Word" i wcześniejszy debiut "Yes" - to trochę inna bajka - ale w swojej kategorii też świetne!
    Kiedyś tych dwóch pierwszych płyt nie doceniałem...aż "dorosłem" :)
    Głównie z powodu innego gitarzysty (niestety niedawno zmarły Peter Banks)inne brzmienie, inne klimaty - bardziej piosenkowo, choć nie do końca, już można usłyszeć "to co będzie później".
    Ja słyszę w tych nagraniach swingowego "duszka" :)
    Dwie pierwsze płyty jak najbardziej warto!

    Iro pozdrawia.

    OdpowiedzUsuń
  3. A dla mnie właśnie 90125 i Talk to są najlepsze płyty Yes :) .

    pozdrawiam
    fozzie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Po latach okazało się kto im to napisał:

      http://www.amazon.com/90124-Trevor-Rabin/dp/B00008GQCM

      Usuń
    2. Dlaczego: "po latach"? Od razu było wiadomo, że Rabin był głównym prowodyrem powstania muzyki na 90125. Ale brzmienie swoje zawdzięcza Trevorovi Horn.
      Na dodatek, po drodze był jeszcze jeden zespół, zanim w końcu "przypisano" tę płytę zespołowi Yes :) .
      http://en.wikipedia.org/wiki/Cinema_(band)

      :)
      pozdrawiam
      fozzie

      Usuń
  4. ...jest jeszcze "Drama" - prawdziwy dramat - Yes zaanektowany przez dwóch nowobogackich przedstawicieli disco-noworomantycznego-techno-popu z aktualnych list przebojów. Brak w składzie Andersona i Wakemana!
    Na wokalu jeden z tych dwóch - G. Downes - tragedia!
    T. Rabin - gitarrrra - na szczęście nie do końca zdominował S. Howe...
    No dramat, tragedia - tak to wtedy odbierałem.
    ...And now? po latach?
    Wokal nadal razi i jest po prostu beznadziejny, ale same kompozycje - doskonałe!
    Bronią się do dziś i warto poznać tą muzykę (jeden fragment wszedł nawet do kanonu dżingli Trójkowych).

    Iro pozdrawia.

    OdpowiedzUsuń
  5. Errata: Nie Trevor Rabin (ten to późniejsza historia na gitarrę) a Trevor Horn, zdolny producent - tak! Ale nie wokalista - bo to on na "Dramie" wył.

    Iro przeprasza za błędy.

    OdpowiedzUsuń
  6. Jeszcze zapomniano o "Tormato", płyty nagranej w klasycznym składzie choć bez Bila Bruforda. Ma ona jeszcze przebłyski wielkich poprzedniczek. Generalnie "Close to the Edge" to lektura obowiązkowa. Takie nagrania jak tytułowa suita oraz "You and I" to mistrzostwo świata. Dla wszystkich, którzy słuchają bezkrytycznie obecnej muzy, niech znajdą współczesnego, choć jednego instrumentalistę, który był by choć w połowie na poziomie Ricka Wakemana. Ostatni, który mi się "rzucił w uszy" to był Edy Jobson jeszcze w UK ale to było ponad 30 lat temu.

    Pozdrawiam

    Peter

    OdpowiedzUsuń