Pokaż przykład MUSIC ON THE HEAD: Dead Can Dance In Concert -in search of the lost chord.

środa, 24 kwietnia 2013

Dead Can Dance
In Concert

Dead Can Dance


   Nie mogłem wytrzymać! Kupiłem tą płytę dwa dni przed oficjalną premierą, która odbyła się 22 kwietnia tego roku. W sumie chciałem poczekać do wieczora, aby sobie na spokojnie, w słuchawkach, przesłuchać tej drugiej oficjalnej koncertówki w dziejach DCD. Ale nie wytrzymałem. Gdy tylko z całą rodzinką wróciliśmy z zakupów do domu, dzieciaki poszły pobawić się do swojego pokoju, a ja z żoną moją ukochaną zabraliśmy się do przygotowania pysznego obiadku, rozpakowałem album i umieściłem pierwszą płytę wydawnictwa w czymś takim: 


   To "coś" to nasze kuchenne radyjko, które służy do zakłócania ciszy :-) Czyli do słuchania radia i jakiegoś tam umilania czasu spędzonego przy przygotowywaniu posiłków. Brzęczy, buczy i syczy jakimiś tam dźwiękami, ale nikt też od niego nie wymaga nawet poprawnej jakości. To przecież tylko kuchenne radyjko!
   Ale to co się stało po włączeniu "In Concert" poruszyło mnie do głębi. Muzyka rozlała się po całym pomieszczeniu i przyjemnie wypełniła moje serce. Poczułem magię. Koncert zaczyna się tak samo jak "Anastasis" -najpierw przepiękny "Children of the Sun" (nawet już potrafię kawałek sobie zaśpiewać!) potem "Anabasis" z cudowną wokalizą Lisy. Tego to nie zaśpiewam -kocham swoją rodzinkę i nie chcę ich gwałcić swoimi wokalizami :-) W ciągu całego koncertu zostały zagrane wszystkie utwory z ich ostatniego studyjnego albumu, ale w zmienionej kolejności i przeplatane utworami z innych płyt. Co ciekawe, nie ma tu żadnego kawałka z ich najsłynniejszego albumu "Within the Realm of a Dying Sun". Czy to celowe posunięcie? Zastanawiam się, czy podczas koncertów zespół też unika tych nagrań.
   W porównaniu z wersjami studyjnymi muzyka DCD uzyskuje tutaj zupełnie inny wymiar. Jeśli mam być szczery, to według mnie brzmienie, jego głębia, moc i przestrzenność w tych koncertowych wykonaniach została podniesiona do kwadratu. I słychać to nawet na tym moim parszywym radyjku. 
   Zresztą, słuchając płyty w kuchni, przy robieniu obiadu, naszła mnie ciekawa refleksja. Może istnieje taka muzyka, która nie wymaga dobrego sprzętu do jej wysłuchania? Może wystarczy po prostu otwarte serce, odrobina wrażliwości i emocje zaklęte w dźwiękach aby zawładnąć duszą? I wtedy nie ważne jest odwzorowanie sceny stereo, jakość basu, równowaga tonalna, czy też ilość możliwych do wyłowienia szczegółów?
   Po przesłuchaniu "In Concert" wiem, że taka muzyka istnieje. Na pewno. Dla każdego inna, dla każdego indywidualnie różnorodna. Ja z pokorą pochylam głowę nad geniuszem duetu Gerrard/Perry. Thanks for all!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz